Kurhany i katedry. Kapliczka.

W dzieciństwie w lecie często wyjeżdżałam do dziadków, na wieś. Ich gospodarstwo otoczone jest zewsząd lasami. Mieszkają w środku drzewnego rezerwatu. W bliskości oryginalnego pierwotnego drzewostanu.
Bywało, że dzień w dzień, przez dwa bite miesiące wraz z kuzynostwem siedzieliśmy na drzewach. Zaraz po śniadaniu lecieliśmy w chaszcze i wracaliśmy grubo po zmierzchu. Mieliśmy ”domki” w koronach rozłożystego dębu, wojskową ”bazę” na pagórku, huśtawkę – sznur z oponą – zawieszoną na grubej gałęzi nad skarpą. Kąpaliśmy się w żabim stawku. Nocą przy ognisku wywoływaliśmy duchy.

Ten LAS !Cudowny, baśniowy. Niezwykły. Zanurzone we wszystkich odcieniach zieleni strumyki, leśne jeziorka, polany. Trawy, mchy, paprocie. Brzęczenie owadów. Kukułki, dzięcioły. Grzyby i jagody. Poziomki ! Drzewa w każdym możliwym gatunku. Rosnące od wieków, bez żadnej ingerencji człowieka.

Kochaliśmy tam być.
Także ze względu na KURHANY.

Kurhany były zwyczajnymi niewielkimi pagórkami pośród niezwykle starych drzew. Chodziliśmy w to miejsce dosyć często. Byliśmy mali i nie wiedzieliśmy, co to słowo oznacza, po prostu szło się ”na kurhany”. Bawiliśmy się na nich w chowanego i w berka. Odbywały się tam pojedynki na szpady z gałęzi. ”Kurhany” miały w małych dziecięcych rozumkach tajemniczą moc i dodawały figlom i turniejom szyku. Jakież było nasze zdziwienie – już wiele lat później – gdy się okazało, że w tych miejscach faktycznie są pradawne nekropolie, właściwie cały las jest nimi usiany i że „chodzenie na kurhany” nie było tylko zabiegiem lingwistycznym, ale faktycznie biegaliśmy po zbiorowych mogiłach naszych przodów. Z okresu neolitu!

Myślę, że nie mieli nic przeciwko naszej obecności.

KAPLICZKA.
U dziadków również, ale dużo wcześniej. Byliśmy bardzo mali.

Znaleźliśmy na wysypisku śmieci figurkę Matki Boskiej.Brudną, rozbitą na kawałki, porzuconą. Zupełnie nie wiem, czego tam wtedy szukaliśmy, ani jak i dlaczego przyciągnęła nasz wzrok. Po prostu poczuliśmy nagle, że musimy ją stamtąd zabrać i nie uwierzycie, co z nią ostatecznie zrobiliśmy 😁
Umieściliśmy Marię (nie pamiętam, czy wiedzieliśmy wtedy z kim mamy do czynienia, ale wątpię, bo nie mówiliśmy do niej po imieniu) w naszym ulubionym zagajniku, w dziupli pięknego, rozłożystego drzewa. Nie przeszkadzał nam zupełnie stan jej rozbicia. Poskładaliśmy matkę boską w całość i wyglądała jako tako, zwłaszcza otoczona kwiatami, wewnątrz dostojnej, starej lipy. Nie było lipy, z tą lipą – proszę Państwa 😉. Dla świata figurka była śmieciem, a dla nas najpiękniejszą boginią w niebieskiej szacie, z łagodnym obliczem, uśmiechem. Nie widzieliśmy jej wad. Była ideałem. Wróżką. Mieszkanką lasu. Królową przyrody i życia. Silną. Żywą. Odwiedzaliśmy ją często i rozmawialiśmy. O wszystkim. O świecie, rodzicach, naszych dziecięcych sprawach. I, o dziwo, zawsze mieliśmy poczucie jej uwagi, ingerencji, a nawet pomocy.

Stało się coś niezwykłego, naprawdę to czuliśmy, że stwarzając pogańsko – naiwne miejsce kultu, nieświadomie połączyliśmy się z niezrozumiałą, ale silną i na nas oddziałującą energią pierwotnego lasu, w którym niegdyś przebywali nasi przodkowie, wznosząc myśli, modlitwy, prośby w korony drzew. Z wiarą, nienazwaną jeszcze wtedy religią, nie ubraną w szatę zasad, ale będącą czystą miłością, miejscem otwarcia duszy, energią zmarłych pokoleń i drzewostanem, rosnącym tam od wieków, który pamięta i przekazuje słowa, obrazy, impulsy, połączonym ze sobą, nami i z czymś większym, z naturą, miejscem mocy. Przebywaliśmy w autentycznym skupieniu w katedrze koron drzew. Z jej szeptami na granicy słyszalności, nie przerażającymi, ale niosącymi nadzieję, duszami ludzi i zwierząt, czuwającymi i strzegącymi nas od zła. Z drobinkami kurzu świecącymi w słońcu, powagą ciszy. W lesie strzegącym tajemnicy. Wyczulonym na obecność, pełnym historii.

Ponieważ byliśmy bardzo mali i nie skażeni interpretacjami narzucanymi przez religię, odczuwaliśmy to połączenie w sposób absolutnie czysty i niewinny. Miało niezwykłą moc. Do dziś mam pod powiekami wrażenia tamtego lata, pamiętam o rozmowach, o poczuciu wspólnoty i bezpieczeństwa. Czułam podskórnie, że siedząc pod starą lipą uczestniczę w czymś mistycznym. Rytuale, który dzieje się ot tak, obok mnie i wewnątrz mnie, od początku świata, prosto i bezpośrednio. Że żyję, wibruję i jestem słyszana.

Czy możecie sobie wyobrazić piątkę berbeci medytujących do drzewa i uszkodzonej figurki sakralnej? W środku lata? Dosyć absurdalne, a jednak miało miejsce. W tym LESIE, obok domu moich dziadków.


Życie wtedy i teraz. Przemijanie i trwanie. Cudownie wymieszane. Czas, który o włos, dzielił nas od przeszłości. Błoga nieświadomość jego obecności. Wśród niezwykłego starego drzewostanu, wypełnionego energią przodków i naszą dziecięcą niewinnością.

Przy kapliczce, na kurhanach.
Sacrum, nie profanum.

0
    0
    Koszyk
    Koszyk jest pustyWróć do sklepu
    Scroll to Top