Złota godzina.

Świta. Tkwię bez ruchu i śledzę przez firankę przechodzących ulicą ludzi. Kawa stygnie. Dolewam mleka, mieszam, upijam łyk. „O tak, tego właśnie potrzebowałam – kawy i perspektyw”- przychodzą słowa.

Siedzę w ciszy, a obrazy przelatują przeze mnie jak stado dzikich gęsi. O czym myślę, co to za miejsca/ osoby/ sytuacje? Nie wiem. Nie pamiętam. Po prostu piję kawę i jestem. Pozwalam sobie na niebyt. Sycę się trwaniem bez żadnego planu.

Ludzie pod oknami poszarzali, smutni i zapadnięci w sobie. Mijają się dwukierunkowo, obojętnie, bez uśmiechu. Idą sznurem, jeden za drugim, równym tempem, jak zaprogramowani. Bez nadziei. Czasem – beznadziejni. Cyborgi zapatrzone w ekrany smartfonów. Nikt nie rozmawia. Nikt nikogo nie wita, nie pozdrawia, nie pyta co u ciebie, czy wszystko ok. Dominują dźwięki miasta, kroki i oddechy. Być może dlatego słychać dziś nadzwyczaj wyraźnie śpiew ptaków. Małe wariaty! Trelują, trajlują buszują radośnie. Ptasie radio. Zawsze dziwi mnie i jednocześnie napawa nadzieją, że w mieście, przy permanentnym braku zieleni, w wielopiętrowych substytutach drzew mieszkają ptaki, wiją gniazda, wychowują potomstwo. Niebywale silne i wytrwałe, radzą sobie w każdej sytuacji. Zachwyca mnie ich piękno i niewinność. Szklistość nut, czystość i optymizm każdej pieśni o poranku. Soczystość i 'chcemisięzawsze’. Przyrodnicze cuda zaklęte w betonie. Wsłuchuję się w ptasie rozmowy z przyjemnością i biorę  kolejny łyk kawy.

Jestem. Tu i Teraz. Zatrzymana. Chłonę.

Nagle, z transu wybija mnie i stawia na baczność dziarskie: „Rusz się! Do roboty. Szkoda czasu na pierdoły! Zobacz, która godzina?!”- w mojej głowie. Zawsze go słyszę – tego dyrektywnego drania, ale nie umiem rozpoznać konkretnej sytuacji, ani czyj to głos. Męski, dojrzały i władczy. Czasem zły, pełen pretensji. Pojawił się jeszcze w szkole podstawowej, zdobył pozycję, zagnieździł i dyryguje. Nie ma twarzy, jedynie ponury tembr i zegarek na grubej, metalowej bransolecie, którym stale potrząsa. – Precz! – mówię szeptem – „Nazbyt często się tu szarogęsisz, dziadu!” Wracam do moich ptaków. Kłócą się. Przekrzykują. Cudaki. Wyobrażam je sobie – energiczne, komunikatywne i wesołe. Tak powinny brzmieć głosy w mojej głowie.

Zamykam oczy i znowu jestem małą Ewą w czereśniowych kolczykach, huśtającą się na gałęzi. Promienie słońca przepuszczone przez filtr liści ukazują tajemnicze wzory na mojej skórze.

Jestem częścią świata wyobraźni.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda zwyczajnie, drzewo, rozsłoneczniona łąka, dmuchawce… Żeby zobaczyć więcej trzeba otworzyć trzecie oko, lub zamknąć tych dwoje, z których korzystamy codziennie. Położyć się na nagrzanej słońcem trawie, pod rozłożystym parasolem liści. Poczekać. Chwilę. Jeszcze trochę, kilka uderzeń serca. Westchnąć i bez lęku wniknąć w trawę. Zapaść się w pachnącą chlorofilem zieloność. Poczuć, że magia ma konsystencję piernika i można ją smakować bez końca, garściami napychać do ust, rozsmarowywać jak nutellę na kromce.

Upijam kolejny łyk kawy. Delektuję się spokojem. Zaraz będzie rano właściwe i kurtyna współczesnego świata zasłoni to, co roziskrzone. Ubiorę garnitur obowiązków, maskę i niechętnie dołączę do mrowiska zza okna.

Złota godzina minęła. Jestem odżywiona. Mogę iść.

0
    0
    Koszyk
    Koszyk jest pustyWróć do sklepu
    Scroll to Top